poniedziałek, 14 sierpnia 2006

żeglowały dwa michały...

• żeglowały dwa Michały... Autor: wiesz-OK, 2006-08-07 19:21:33
Od soboty żegluję z Starszym Grzybkiem - zaczeliśmy
ostro, bo od udziału w telewizyjmym show - dzieki dawnym
znajomością i rzeczliwości Nadrealizatora Wizji, Włodka W.
(...dziekuje raz jeszcze Panie Włodku) Apolonia i my
staliśmy się nieomal gwiazdami "Pikniku z TV3"
Gdy znudziła nas już rola gwiazdorów popłynęliśmy na
Lipkusz a potem dalej jeszcz, coraz węższym kanałem ku
mostowi drogowemu w Tuszynach.
Było w tej żegludze cos z klimatu odkrywania nowych
terytoriów, szliśmy pchani wiatrem z rufy, a kożdy zakręt
przynosił coś nowego.
Mogliśmy zejść niżej jeszcze, ku Samociążkowi, ale
wymagalo by to położenia masztu i przeprawy pod mostem
i linia wysokiego napiecia - odpuściliśmy to sobie i na noc
staneliśmy w lesie.
Grzybek kładąc się spać wyraził obawę że mogą nawiedzić
nas tu pływające dzikie świnie (?), ale poza dwoma
tajemniczymi strzałami w głebi lasu noc minęła spokojnie.
Nastepnego poranka pogoda siadła - zrobiło sie chłodniej, a
co gorsza, zaczelo padać.
W deszczu i pod wiatr probowaliśmy wrocić na Lipkusz,
jednak przy Wilczym Gardle wiatr i prąd był na tyle
nieuprzejmy, że wypychał nas za każdym razem z
powrotem w kanał latelarny.
Dopiero za trzecim razem, pokrzepieni filizanką cappuccino
i mocno pracując wiosłami daliśmy rade.
Na Lipkuszu pogoda żeglarska - deszcz i wiatr w morde;
kolejne zwroty, kolejne halsy, a do Kręgla, gdzie
planowaliśmy nocleg, ciagle daleko. Staneliśmy więc raz
jeszcze, obiad zjeść, i wreszcie, przed wieczorem, ciagle w
deszczu weszliśmydo Kregla. Sama przystań cicha i
spokojna, z basenem zamykanym na noc, ale podejście
dość kłopotliwe - najpierw uderzyłem mieczem w resztki
muru jakiegoś starego, zatopionego młyna, potem już na
samym wejściu miecz trzeba byo podnosić bo płytko tu
strasznie.
W Kreglu zastaliśmy atmosferę poŁykendowej niedzieli -
znudzona barmanka, paru smutnych klientów w kącie i
zblazowany owczarek podhalański.

• zeglowały dwa Michały... Autor: wiesz-OK, 2006-08-09 21:22:13
Poniedziałkowy poranek przniósł pochmurne niebo i
przelotne deszcze - po śniadaniu wypływamy z Kregla z
zamiarem dojścia jak najwyżej, ku Sokolej Kuźnicy. Wiatr
umiarkowany, najpierw lekko w plecy wiejący, na
rozlewisku zalewu odwrócił siś na bajdewind. Płyniemy wiec
ku północy, na wodzie pusto, zresztą komu chciało by sie w
taka pogodę ruszać dupe - gdzieś w dole, przy Pieczyskach
chodzi pare Omeg obozu żeglarskiego, a na przeekopie
spotykamy siedem czy osiem łodziidacych w przeciwnym
niż my kierunku - to "Rodzinny Rejs Pasatu" - goście
jednak nie wygladają na szczególnie zadowolonych.
Pada.
Żegluga monotonna - zwrot za zwrotem, halsy odm brzegu
do brzegu, ale powoli idziemy w górę.
Po drodze kormorany, łabedzie, gdzieś nad lasem jastrząb
czy inny drapieżnik, czasem w wodzie jaka większa ryba
się rzuci.
Przed Wielonkiem, gdzie na obiad stajemy mocniej troche
przywiało i siedzący za sterem Grzybek adrenaliny troche
poczuł, przy promie zaś wiar osłab i kręcić zaczał -
wspomagamy sie troche wiosłami i tak, powoli, ale
systematycznie idziemy w góre mapy - ta ktorą mamy
przekłamuje troche, nie trzyma proporcji i odległosci,
ale "lepszy rydz niż nic".
Przed Sokolą znowu trochę wiecej wiatru, a dodatkowo
Grzybek wypatrzył stojacą na brzegu samotną siwą czaple -
takie spotkania to jeden z bezspornych atutów pływania w
tej, bardziej dzikiej części zalewu,.
Woda i taczająca nas zieleń niesie niezwykłe ukojenie,
wycisza, sprawia, ze praktycznie przestajesz myslec o tym
co zostawiłeś na brzegu, żyje sie tu wolniej jakoś, inne są
problemy, inne rzeczy nabierają znaczenia.
Grzybek nie potrafi wyjśc ze zdiwienia, ze cała ta oaza
spokoju jest zaledwie o pół godziny jazdy z Bydgoszczy...


• żeglowały dwa Michały... Autor: wiesz-OK, 2006-08-11 19:04:54
Przystań w Sokolej pamieta czasy miedzywojnia, czuć to w
stylu i zapachu budynkow z bejcowanego na czarno drewna.
Odkryciem dla nas był bezpłatny (!) przysznic - goraca
kompiel, dla mnie pierwsza od tygodnia to rozkosz dla ciała
i ducha.
Staliśmy tam dwa dni, robiac dalekie i bliższe wypady - we
wtorek na północ, w gorę zalewu, aż do kolejowego mostu
zamykajacego szlak ku Zamrzenicy i dalej jeszcze, az pod
Gostycyn, w srode zaś w kierunku Krówki.
Do tradycji juz chyba weszło to iż gdy tylko stawialiśmy
żagle i odchodziliśmy na wode, padać zaczynało tak było i
w Kręglu, i teraz, w Sokolej.
Stary most kolejowy, z "odwróconym" przesłem,
zamykajacy drogę ku północy zdaje sie pamietac początki
koleji - dziś z wolna w ruine popada, podobnie jak biegnaca
nim, nie używana od lat i zarosnięta juz krzakami i
drobnymi drzewami linia na Laslowice. Całość jak z jakiego
psychodelicznego snu.
Za mostem rozciaga się jeszcze kawał wielkiej wody, by
jednak wpłynać tam musieli byśmy maszt położyć i
przeciskać sie pod wyjatkowo niskim przęsłem - daliśmy
sobie z tym spokój, moze w przyszłym roku...
Wracając do Sokolej skręciliśmy jeszcze na zachod i przez
tzw. Kulas, weszliśmy w odnogę zalewu zwaną Krzywym
Kolanem - tu powiało zdrowo, deszcz dopadł nas, a poza
dzikim ptactwem trafiliśmy na łódkę z Poznania z
tajemniczą parą na pokładzie. Przez wzgląd na młodszych
czytelników nie napiszę tu jakim rozrywką oddawali się oni -
niech samanazwa jachtu, s/y ZADZIOR, starczy za
komentarz...
Wracajac w zdrowym wietrze ku przystani, raz jeszcze
spotkaliśmy ich stojacych na kotwicy na środku rozlewiska
przy Zaciszu - ma facet zdrowie...

• żeglowały dwa Michały... Autor: wiesz-OK, 2006-08-12 15:13:54
W środe pogoda jakby się poprawiła- po nocnej ulewie
pojawiło sie niesmiałe słoneczko, a my, wbrew
przestrogom gościa z sąsiadujacego z nami przy pomoscie
jachtu, jakoby dojście do Krówki to uciążliwa żegluga
waskim i kretym korytem, gdzie dodatkową trudność
stanowią powalone pnie, postanowiliśmy "zeksplorować" ten
fragment zalewu.
Jest coś urokliwego i tajemniczego w takim żeglowaniu
przez te wszystkie waskie kanały i przekopy, cos co
sprawia że czujemy sie czasem jakbyśmy nie w okolicach
Koronowa, ale po Orinoko jakiej, albo Amazonce pływali -
brak jedynie pirani, dzikich zwierzat i indian w canoe...
Przy sprzyjającym wietrze, lawirujac wśrod zwalonych
drzew, wpływalismy coraz to głebiej, ciekawi co odsłoni sie
nam za kolejnym zakretem, doszliśmy w końcu do
zamykajacego dalszą drogę niziutkiego mostu.
Żal było, że to już koniec wycieczki, bo po jego drugiej
stronie otwierały się szerokie wody jezior Stoczek i
Piaseczno, a wraz z nimi szlak aż do Kadzionki.
Stojąc tak i patrząc na tę kupę wody nie potrafiliśmy
uwierzyć że nik nie pomyślał dotąd o zastąpieniu tego
nieszczesnego mustu jakim innym, zwodzonym, lub choćby
systemem pochylni która umozliwiała by przejście dalej.
Na noc wracamy do Wielonka - sympatyczna żegluga
fordewindem przy dość silnym wietrze i z żaglami
ustawionymi na 'motyla"...
Przed wieczorem jeszcze spacer na dzika plaże - siedzimy sobie na walacym sie
ze starości pomoście, a pod nami, w lustrzanej tafli wody odbija się niebo i chmury
na nim.
Jest jak byśmy gdzieś z wysoka na ten dziwny, jakby obcy nam swiat, patrzyli -
dla Grzybka to zakrawa o mistycyzm...

• żeglowały dwa Michały... Autor: wiesz-OK, 2006-08-13 21:30:14
Czwartek.
Po porannym deszczu (powoli zaczynam zastanawiać sie
czy Grzybek nie jest aby Jonaszem), wypływamy ko
Pieczyskom, z zamiarem odwiedzenia po drodze dwóch
mniejszych zatok - w jednej z nich odkrywamy uroczą
wyspe której nie ma naszej mape - zgodnie ze starym
żeglarskim zwyczajem powinniśmy dobis do niej i biorąc ją
w posiadanie
nadać jej nazwe jaka, Wyspa Dwóch Michałów na przykład.
Płynać ku południu, w doł zalewu, zaczynamy z dawać
sobie sprawę, ze nasza przygoda, powoli, lecz
nieubłaganie, z każdym przybliżającym nas do przystani
Pasatu halsem dobiega końca.
Jeszce tylko postój przy rezerwacie debów koło Leśniczówki
Różana, by kolejny deszcz przeczekać i obiad zjeść, i
do "domu" fordewindem swiezym niesieni...
Gdy w końcu, po pieciu dniach włóczęgi, zamykając
nasz "krąg" rzuciliśmy kotwicę w Pieczyskach, czuliśmy sie
jakby z niewiadomo jak dalekiej podróży wrócili...


• post scriptum... Autor: wiesz-OK, 2006-08-14 15:42:13

Nie chce popadać tu w egzaltacje jakąś, ale faktem jest że
wróciliśmy z tego rejsu jakby inni troche - bogatsi o to co
dane nam było zobaczyć i przeżyć inaczej patrzymy na
świat wkoło nas.
Bez fałszywej skromności moge też powiedzieć, że daliśmy
rade, odwalilismy kawał solidnej żeglarskiej roboty -
podczas gdy inni wozili się na silnikach, my twardo
zapuszczaliśmy sie w odległe zakątki zalewu korzystajac
jedynie z wiatru, czy , gdy jego brakowało, z siły naszych
mięśni wspierając się wiosłami gdzie nie gdzie.
Dopływaliśmy tam gdzie nikt już na żaglach nie dochodził, z
pokorą znosiliśmy kaprysy pogody.
I na koniec słów kilka do Grzybka - gdyby, zwyczajem z
wielkich żaglowców, miałbym wystawić Ci opine z rejsu
napisałbym że oto człowiek który potrafi poczuć wiatr i
czerpać radość z żeglowania.
Pijąc Twe Zdrowie lampką Porto które zostawiłeś raz
jeszcze mowię Ci "Dziękuje"...

czwartek, 20 lipca 2006

O trudnej sztuce dochodzenia...

Żeglowanie, wbrew pozorom nie jest trudną sztuką,
nauczyć sie tego może każdy,
a gdy już pojmie wszystkie tajniki
płynięcia bajdewindem i buchtowania kilwateru*
będzie z tym jak z jazdą na rowerze:
kto raz się nauczy
zapamięta to do końca życia.
Wystarczy, że odejdzie od pomostu, złapie wiatr w żagle i już popłyniesz.
Problem zaczyna się, gdy dojść do pomostu trzeba
- wystarczy solidny półwiatr, ciasno poustawiane przy kei łodzie
i zaczyna się zabawa...
Wracaliśmy z wypadu za wyspę, wiaterek taki sobie, bez histerii i dodatkowo ładnie się układający, miejsca na manewry dość sporo, niby wiec nic prostszego...
Sześć razy dochodziłem i sześć razy popełniałem ten sam błąd - nie chcąc uderzyć w pomost, zbyt wcześnie wytracałem prędkość - efekt był taki, że stojący z cumą nadziobie Pała mógł tylko patrzeć jak łódź zatrzymywała się dwa, no może półtorej metra od keji i powoli zaczyna wraz z wiatrem cofać się.
Nie pozostawało mi nic innego jak odejść z powrotem na wodę, zrobić szybki zwrot przez rufę i próbować od nowa -
prędkości nabrać, w odpowiednim momencie wyluzować żagle, ostry skrę na wiatr zrobić i liczyć na to, że tym razem się uda.
Rozumiem raz, dwa, no góra trzy razy powtarzać to wszystko, ale sześć to już gruba przesada.
Zacząłem nawet z wolna wątpić w swe umiejętności - w końcu za SIÓDMYM razem stanęliśmy wreszcie przy kei.
Pocieszeniem mogło być jedynie myśl, że siódemka to
szczęśliwa liczba...