sobota, 23 czerwca 2012

Toruń - Bydgoszcz



Ostatnie regaty Toruń – Bydgoszcz płynąłem bodajże w czerwcu 2001.
Szliśmy wtedy NASHEM, z Rudą i Grzybkiem
dla którego był to początek jego żeglarskiej przygody.
Pamiętam te regaty dobrze choćby z powodu pogody:
o ile w piątek, kiedym holem szłem do Torunia
pogoda była upalna i letnia prawdziwie,
to sobotni poranek obudził nas deszczem
i czarną od wiatru Wisłą...
W mordę wiało...
Płynęliśmy wtedy pod patronatem Gazety Wyborczej,
ale jej reklamowe banery zdmuchnęło nam z żagla
jeszcze przed startem.
Lekko nie było, ale daliśmy rade...
Po jedenastu latach wróciłem na tę trasę
z prawie tą samą załogą:
był Grzybek, Rudą zaś zastąpił Łysy...
Do Torunia łódkę przerzuciłem w piątek -
tu podziękowania dla Płodzika za pomoc w transporcie i wodowaniu.
W sobotę z rana, gdy dojechali chłopcy,
wiatr był „taki se” i ...znowu w mordę.
Biednemu zawsze wiatr w oczy...


Do wyścigu stanęło 20 łódek, w naszej klasie cztery;
Kalinowski na swej nowej, prosto spod igły wyjętej omedze,
Niedźwiedź na starej, ale ciągle szybkiej łodzi Kalinowskiego
(jest na sprzedaż, łódka, nie Kalinowski... jedne 8 tysiecy...),
profesjonalnie wyglądająca załoga, na sportówce z Grudziądza
i my..
Pływanie na Wiśle, w samym jej nurcie,
przy wietrze wiejącym pod prąd
jest zabawne, cokolwiek ma to znaczyć...
Łódź idzie w lekkim przechyle, na pełnej prędkości,
spod dziobu odchodzą odkosy wody,
ale gdy spojrzysz na brzeg bulwaru widzisz,
że stoisz w miejscu...
(...o ile nie płyniesz do tyłu !!!)

Sam start poprawny,
może nawet bardziej niż poprawny,
ale Kalinowski i Niedźwiedź odchodzą i to bardzo szybko.
Obaj mają naprawdę szybkie łodzie
i, co chyba jeszcze ważniejsze,
obaj potrafią żeglować...
My, puki co tniemy się z gośćmi z Grudziadza
i, ku ogólnemu zdziwieniu załogi, a także memu
idzie nam przyzwoicie całkiem...
Tasujemy się i raz oni są z przodu, raz my...
Wisła w tym roku jest wyjątkowo łaskawa:
Wysoka woda zapewnia komfort żeglugi „na skróty”...
Pakuję się co prawda parę razy (pierwszy raz jeszcze przed startem...) na przykrytą wodą łachy, ale dajemy rade...
Są dwa sposoby na pokonywanie wiślanych łach:
albo, gdy miecz zaczyna szorować po piasku,
uciekamy,tracąc trochę dystansu,na głęboką wodę,
albo ryzykujemy i z podniesionym mieczem i płetwą sterowa,
prześlizgujemy się nad łachą, modląc się
by nie stanąć na mieliźnie...
W połowie dystansu, gdy Wisła płynie wśród odkrytych pól,
wiatr tężeje i rośnie fala...
Zaczynają się też kłopoty z łódka -
okazuje się że włoski przegub do przedłużacza rumpla
(za jedne pięćdziesiąt złotych...)
jest do dupy...
W dodatku strażacy zabezpieczający regaty na dużej motorowej łodzi,
nie widząc nas, odchodzą na pełnej prędkości zostawiając za sobą wysoką falę kilwateru, w którą my, idący w głębokim przechyle,pakujemy się i w rezultacie mamy pełen kokpit wody... Poradziliśmy sobie z tym, konkretniej zaś Łysy se z tym poradził za pomocą wiadra,czerpaka i gąbki...
Kawałek dalej, przy kolejnym uderzeniu szkwału,
urywa nam krętlik szotów grota...
Dramat...
Patrzę na chłopaków, oni na mnie
i chyba wszyscy myślimy o jednym – KONIEC ?
Obok na stoi woprowska motorówka,
ja bezradnie rozkładam ręce
i zastanawiam się czy prosić ich o pomoc i hol..
Hol?
Tu?
Teraz?
Przecież to dopiero połowa wyścigu,
to nie może się tak skończyć...
Zaczynam kombinować -
przywiązuję dolny blok tali do okuć od pasów balastowych
i jakoś tam płyniemy...
Niewygodnie, bo szota mam na wysokości oczu, ale płyniemy...
„ No, to teraz już relaksacyjnie...”
Relaksacyjne, znaczy byle dopłynąć...
Byle do domu i oby już nic więcej się nie urwało.
Zwłaszcza wanty które podejrzanie luźne się zrobiły
a wiatr coraz ostrzejszy.
Jeszcze tylko tego do szczęścia brakuje by się nam maszt na głowy zwalił..
Z żalem patrzę jak odjeżdżają mi grudziądzanie,
ale „wyżej dupy nie podskoczysz”...
Nadwątlone morale załogi na chwile poprawiło spotkanie ze stojącym przy brzegu Niedźwiedziem.
Czyżby i jego spotkał pech?
Niezdrowa radość z cudzego wypadku nie trwała jednak za długo.

Niedźwiedź, któremu zerwał się fał grota, poradził sobie z awarią w kwadrans,
a następnym widzieliśmy już tylko jego oddalającą się rufę...
Na wysokości Solca Kujawskiego wiatr jest już nieprzyzwoicie silny,
koślawo bo koślawo, ale płyniemy...
Mało tego, wygląda na to że zaczynamy dochodzić grudziądzań...
Coś w nas pęka, jakaś „sportowa złość” się budzi...
Zaczynam jechać swoje - krótkie halsy, szybkie zwroty w farwaterze i w końcu mam ich za rufą...
Za chwilę rzeka łagodnie skręca i wiatr z bajdewindu przechodzi w półwiatr.
Czas na długie halsy pod brzeg...
Grudziądzanie, jakby zmęczeni walką zostają wyraźnie w tyle...
Wraz z rosnącą naszą przewago wzrasta poziom euforii w załodze,
ale wiem że to jeszcze nie czas by „lizać się po jajkach...”
W sukces zaczynam wierzyć dopiero gdy widzę już statek komisji sędziowskiej
i linę mety, którą przekraczamy po pięciu godzinach uczciwej roboty...
Jesteśmy TRZECI...
To dobry prognostyk na otwarcie sezonu.
Jestem rzetelnie zmęczony, ale i szczęśliwy.
Pomimo ciężkich warunków, wiatru i pomimo tego iż urwało się nam wszystko co urwać mogło, daliśmy rade.
Cały ten wyścig, w którym przezywałem wszystkie możliwe stany emocji, od depresji i czarnej rozpaczy, po szczenięcą radość,
nauczył mnie pokory, ale i wiary w to, żę nie ma rzeczy do końca przegranych...
Myślę że każdy z naszej trójki czegoś się między Toruniem a Bydgoszczą nauczył.
Grzybek na przykład tego by nie siadać na skrzyni mieczowej ;-)
Czas na podziękowania -
łódce, że łaskawie wybaczyła mi wszystkie me błędy
i nie zawiodła w ciężkich chwilach,
chłopakom zaś za uczciwą żeglarską robotę
i moralne wsparcie.