czwartek, 20 lipca 2006

O trudnej sztuce dochodzenia...

Żeglowanie, wbrew pozorom nie jest trudną sztuką,
nauczyć sie tego może każdy,
a gdy już pojmie wszystkie tajniki
płynięcia bajdewindem i buchtowania kilwateru*
będzie z tym jak z jazdą na rowerze:
kto raz się nauczy
zapamięta to do końca życia.
Wystarczy, że odejdzie od pomostu, złapie wiatr w żagle i już popłyniesz.
Problem zaczyna się, gdy dojść do pomostu trzeba
- wystarczy solidny półwiatr, ciasno poustawiane przy kei łodzie
i zaczyna się zabawa...
Wracaliśmy z wypadu za wyspę, wiaterek taki sobie, bez histerii i dodatkowo ładnie się układający, miejsca na manewry dość sporo, niby wiec nic prostszego...
Sześć razy dochodziłem i sześć razy popełniałem ten sam błąd - nie chcąc uderzyć w pomost, zbyt wcześnie wytracałem prędkość - efekt był taki, że stojący z cumą nadziobie Pała mógł tylko patrzeć jak łódź zatrzymywała się dwa, no może półtorej metra od keji i powoli zaczyna wraz z wiatrem cofać się.
Nie pozostawało mi nic innego jak odejść z powrotem na wodę, zrobić szybki zwrot przez rufę i próbować od nowa -
prędkości nabrać, w odpowiednim momencie wyluzować żagle, ostry skrę na wiatr zrobić i liczyć na to, że tym razem się uda.
Rozumiem raz, dwa, no góra trzy razy powtarzać to wszystko, ale sześć to już gruba przesada.
Zacząłem nawet z wolna wątpić w swe umiejętności - w końcu za SIÓDMYM razem stanęliśmy wreszcie przy kei.
Pocieszeniem mogło być jedynie myśl, że siódemka to
szczęśliwa liczba...