czwartek, 31 lipca 2008

sopot


wuja trzymał w Sopocie łódkę przy molo
był rok 1966
mieszkaliśmy w Grand Hotelu,
tata załatwił...
apartament i prywatny kosz plażowy...
nie ma się czemu dziwić,
byłem przecież dzieckiem nomenklatury...

niedziela, 13 lipca 2008

błękitna wstęga zalewu...

idea regat o "Błękitną Wstęgę" sprowadza się do tego,
że ze wspólnego startu puszcza sie wszystkie biorące w nich udział łodzie,
bez podziału na klasy,
a puchar, "wstęga" (błękitna rzecz jasna)
oraz miano najszybszego jachtu i najlepszego sternika
przypada temu kto najszybciej pokona wyznaczoną trasę.
proste...



po sobotnich szkwałach śladu nie było,
totalna flauta,
wskazówka wiatromierza nie ocierała się nawet o magiczne 2m/s
kiedy można puścić wyścig
i w efekcie zaplanowany na 11.00 start
odroczono lepszą
(czytaj "bardziej wietrzną")
porę...
krecilismy sie więc,
Mako, Her. Grzybek
& moi
po polu startowym,
mocząc nogi,
plotkując
i czekając na wiatr...

Her.Grzybek chwalił sie swym brzuchem...

Mako zaś walczył z "zespołem dnia wczorajszego"...

owe rozluźnienie załogi udzieliło sie i mnie,
i kiedy wreszcie pojawił się wiatr,
no może bardziej na miejscu było by powiedzieć
zefirek taki subtelny,
spóżniłem start...
i
nie pozostawało nam nic innego jak gonić konkurencje...
trasa króciutka,
sprint prawdziwy,
z finiszem na fordewindzie,
więc czasu na gonitwę za wiele nie było...
"Błękitna Wstęga" przypadła Seniorowi Grajewskiemu,
który rzutem na taśmę wyprzedził "Shreka " z Tazbirowa...
nam w udziale przypadła
szczęsliwa
siódma lokata...

w drodze do przystani
zmęczona walką załoga posnęła
chrapiąc jak stado wielorybów...

sobota, 12 lipca 2008

puchar(ek)


lewoskrętny 'śledź",
z szeroką linia startu,
pierwsza boją za "Windem"
i drugą na wysokości wyspy,
czyli halsówka,
potem fordewind,
nawrót
i halsówka na metę...
procedura startowa 5-4-1-start...
banał
mogło by sie wydawać...
a jednak
wiatr 8m/s
a w uderzeniach szkwałów
(bo szkwaliło zdrowo)
rzetelna czwórka w skali Beauforta
sprawił, że emocji nie zabrakło...
i choć o walce trudno mówić,
w klasie naszej poza nami wystartowały jeszcze 2
(słownie dwie) omegi,
uważam swój start w Pucharze Komandora BKŻ za udany,
a nade wszystko wielce pouczający...
słówko o konkurencji -
poza nami do regat stanęli Senior Grajewski z synami
i młodzieńcy z Inowrocławia,
obie załogi na regatowych maszynkach za ciężkie pieniądze, trapezy spinakery, żagle szyte na miarę, pełna regulacja wszystkiego co można na łódce wyregulować, kadłuby ważące nie więcej niż 250 kilo, z dnem gładkim jak pupcia niemowlęcia...
łódki stworzone do wygrywania
a na nich załogi które są,
że zacytuję tu Olgierda Jarosza
(z T-34, numer taktyczny 102, pseudo "Rudy")
"jak palce jednej ręki"
w przypadku Omegi była by to ręka kulawa z lekka,
trójpalczasta,
ale mniejsza o to...
nieopływani,
z ciężką omegą która od maja stoi na wodzie,
( byliśmy chyba pierwsi którzy zafundowali jej poranną toaletę)
a świeżą farbę widziała chyba z piec lat temu,
z obrośniętym glonami, przypominającym tarkę do warzyw dnem
i łatanymi żaglami
mogliśmy liczyć jedynie na cud...
na odprawie sterników przed wyścigami sedzia Specjał
powiedział "liczę że i kolega Wieszok włączy się do walki..."
nie pozostawało man więc nic innego jak go nie zawieść...
trzy wyścigi przebiegły według następującego schematu:
po przyzwoitym
(w miarę - nie widziałem powodu by wjeżdżać pomiędzy
rywalizujących ostro miedzy
sobą "ścigantów")
starcie
patrzyłem jak odchodzą ostrzej i szybciej,
na górnej boi byłem jakieś dwie minuty po nich,
ale oni już gnali na swych kolorowych spinakerach w dół...

potem spotykaliśmy się gdzieś w połowie trasy,
ja ciągle na kursie wolnym,
oni już na halsówce ku mecie...
różnice miedzy nimi na finiszu były rzędu 30 sekund,
my linię mety osiągaliśmy jakieś siedem, no może sześć minut później...
w czwartym, gdy solidnie powiało spod burzowej chmury
udało mi sie wyjść ze startu jako drugi
i przez chwilę trzymać sie dość blisko konkurencji.
ale z czasem sytuacja wróciła do "normy"...
reasumując -
było miło i wielce pouczająco,
a sędzia pochwalił naszą wolę walki(?!)
jestem bogatszy o kolejne doświadczenia
i
pierwszy w mojej regatowej karierze
puchar...
no, może bardziej pucharek...



jeszcze jedno,
ważne bardzo:
panie Łysy i panie Mr.Friday
ten pucharek jest także Wasz,
zarobiliscię na niego odciskami na rekach od szotów
i mokrą od balastowania dupą...
dziękuję Wam...

(i jeszcze zdjęcie jak gonimy czołówkę...)

piątek, 11 lipca 2008

poranna toaleta






przed sobotnimi regatami
po obowiązkowej jeździe piątkowej...
piątkowej w dwójnasób
bo
z
Mr. Friday'em
było wietrznie
i miło...

poniedziałek, 7 lipca 2008

niedziela, 6 lipca 2008

ostro na wiatr


popłynęliśmy w stronę Kręgla,
a że wiało całkiem miło,
żeglowanie wynagrodziło poranny incydent...

prawda jest taka, że kiedy płyniesz,
inne sprawy nabierają znaczenia, inna jest hierarchia problemów,
a wszystkie pierdoły zostają na brzegu,
zwłaszcza gdy za tydzień regaty,
i czas by sprawdzić co jeszcze można poprawić...
i tak pływaliśmy,
do przodu,
do tyłu (!)
z wiatrem,
pod wiatr,
ostro i szybko...

pogoda była „żeglarska”,
wiatr tężał,
w końcu dmuchnęło spod chmury zdrowo,
tak że ze dwa razy omega nasza w półślizg wejść chciała...
do keji doszliśmy grzecznie
i w ostatniej chwili przed ostrym szkwałem z gradem i wysoką falą...
łódkę oddaliśmy całą, sklarowaną i czystą,
i żaden Dupek nie będzie mi bruździć...

podziękowania dla Michała Lutostańskiego
za zdjęcia...