sobota, 12 lipca 2008
puchar(ek)
lewoskrętny 'śledź",
z szeroką linia startu,
pierwsza boją za "Windem"
i drugą na wysokości wyspy,
czyli halsówka,
potem fordewind,
nawrót
i halsówka na metę...
procedura startowa 5-4-1-start...
banał
mogło by sie wydawać...
a jednak
wiatr 8m/s
a w uderzeniach szkwałów
(bo szkwaliło zdrowo)
rzetelna czwórka w skali Beauforta
sprawił, że emocji nie zabrakło...
i choć o walce trudno mówić,
w klasie naszej poza nami wystartowały jeszcze 2
(słownie dwie) omegi,
uważam swój start w Pucharze Komandora BKŻ za udany,
a nade wszystko wielce pouczający...
słówko o konkurencji -
poza nami do regat stanęli Senior Grajewski z synami
i młodzieńcy z Inowrocławia,
obie załogi na regatowych maszynkach za ciężkie pieniądze, trapezy spinakery, żagle szyte na miarę, pełna regulacja wszystkiego co można na łódce wyregulować, kadłuby ważące nie więcej niż 250 kilo, z dnem gładkim jak pupcia niemowlęcia...
łódki stworzone do wygrywania
a na nich załogi które są,
że zacytuję tu Olgierda Jarosza
(z T-34, numer taktyczny 102, pseudo "Rudy")
"jak palce jednej ręki"
w przypadku Omegi była by to ręka kulawa z lekka,
trójpalczasta,
ale mniejsza o to...
nieopływani,
z ciężką omegą która od maja stoi na wodzie,
( byliśmy chyba pierwsi którzy zafundowali jej poranną toaletę)
a świeżą farbę widziała chyba z piec lat temu,
z obrośniętym glonami, przypominającym tarkę do warzyw dnem
i łatanymi żaglami
mogliśmy liczyć jedynie na cud...
na odprawie sterników przed wyścigami sedzia Specjał
powiedział "liczę że i kolega Wieszok włączy się do walki..."
nie pozostawało man więc nic innego jak go nie zawieść...
trzy wyścigi przebiegły według następującego schematu:
po przyzwoitym
(w miarę - nie widziałem powodu by wjeżdżać pomiędzy
rywalizujących ostro miedzy
sobą "ścigantów")
starcie
patrzyłem jak odchodzą ostrzej i szybciej,
na górnej boi byłem jakieś dwie minuty po nich,
ale oni już gnali na swych kolorowych spinakerach w dół...
potem spotykaliśmy się gdzieś w połowie trasy,
ja ciągle na kursie wolnym,
oni już na halsówce ku mecie...
różnice miedzy nimi na finiszu były rzędu 30 sekund,
my linię mety osiągaliśmy jakieś siedem, no może sześć minut później...
w czwartym, gdy solidnie powiało spod burzowej chmury
udało mi sie wyjść ze startu jako drugi
i przez chwilę trzymać sie dość blisko konkurencji.
ale z czasem sytuacja wróciła do "normy"...
reasumując -
było miło i wielce pouczająco,
a sędzia pochwalił naszą wolę walki(?!)
jestem bogatszy o kolejne doświadczenia
i
pierwszy w mojej regatowej karierze
puchar...
no, może bardziej pucharek...
jeszcze jedno,
ważne bardzo:
panie Łysy i panie Mr.Friday
ten pucharek jest także Wasz,
zarobiliscię na niego odciskami na rekach od szotów
i mokrą od balastowania dupą...
dziękuję Wam...
(i jeszcze zdjęcie jak gonimy czołówkę...)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz