Zeszłoroczny start w Pucharze BKŻ
przyniósł mi trzecie miejsce,
nic więc dziwnego,
że kiedy bladym świtem
stałem z Grzybkiem na brzegu
mieliśmy apetyty na (co najmniej...)
powtórzenie wyniku z zeszłego sezonu.
Wydawało się to być możliwe.
Wiadomo było, że „sportówkom”
Knasieckiego i Mikusiowi nie zagrozimy,
ale zielona omega z BKŻ jest w naszym zasięgu...
Ponieważ „sto trzynastka” przechodziła właśnie drobny „lifting”,
zdecydowałem się startować na pasatowskiej Uli”,
która na pierwszy rzut oka wyglądała całkiem przyzwoitą łódkę.
Rzeczywistość miała pokazać, że „nie wszystko złoto co się świeci”...
Zaczęło się od problemów z dopasowaniem grota.
Zmiana żagla, jakieś drobne problemy z jego postawieniem,
pospiech by nie spóźnić się na start;
wszystko to zaowocowało dość nerwowym odejściem od kei
i rozpaczliwym „szalonym iwanem”,
czyli ciasną cyrkulacją w środku mariny.
Prawdę mówiąc, widziałem już siebie z dziobem w burcie
któregoś z tych pięknych (i drogich) jachtów stojących przy pomostach.
Grzybek prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z grozy całej tej sytuacji
i pokrzykując „Dasz rade!” okazał więcej optymizmu
(i wiary w me umiejętności...)
Neptun widać też czuwał nad nami bo wyszło całkiem przyzwoicie
(a na pewno efektownie...)
i przy przyzwoitym półwietrze,
w przechyle który zmroził serce Dziewczyny Od Grzybka,
pewnej ze za moment będziemy leżeć,
pomknęliśmy na pole startowe.
Trasa to klasyczny „śledź”,
halsówka na górną boję przyplaży w Pieczyskach,
potem fordewindem na „dwójkę” przy Srebrnicy
i powrót na linię mety.
Start do pierwszego wyścigu całkiem przyzwoity,
przez moment idziemy nawet drudzy,
bo „Mikuś” miał jakieś kłopoty na starcie
i doszedł nas dopiero przed „jedynką”.
Rozglądam się za „zielonymi” ale oni daleko z tyłu
i też z jakimiś problemami,
bo za chwilę widzę ich jak wracają do pomostu.
Wyścig kończymy na trzecim miejscu czyli zgodnie z planem,
ale to tylko „miłe złego początki...”
Drugi wyścig, to jakieś nieporozumienie ze startem.
czyżby Wysokiej Komisji Sędziowskiej coś się pomieszało?
Tak czy inaczej, kiedy „puszczają” wyścig jestem daleko w dole
i muszę gonić.
„Ula” nie chce iść,
w dodatku cały czas tylny lik foka cały czas łopocze
i nie możemy żeglować ostro;
w efekcie czołówka jest poza naszym zasięgiem
i kończymy na czwartym, czyli ostatnim miejscu.
O starcie do wyścigu trzeciego chciałbym jak najszybciej zapomnieć...
Kompletnie zdekoncentrowany gubię się w sygnałach
i powtarza się historia z wyścigu drugiego...
Po trzech wyścigach (i grochówce...)
w generalce jesteśmy na czwartym miejscu.
Przed nami jeszcze dwa wyścigi i aby poprawić swą pozycję
musieli byśmy w obu przyjść na metę prze „zielonymi”.
Teoretycznie jest to możliwe.
W praktyce, pomimo udanego startu, muszę uznać wyższość
„zielonych” którzy uciekając mi na halsówce pozbawiają mnie złudzeń.
Zerwanie przedłużacza rumpla przed ostatnim wyścigiem
dopełnia szalę goryczy;
głęboko sfrustrowany i zły na siebie wycofuję się z regat...
Czas na analizę – wystartowaliśmy do tych regat z marszu,
„Ula” nie spełniła naszych wymagań,
a my, nie opływani,
popełniliśmy parę błędów za które przyszło nam zapłacić.
Nie bez znaczenia był też fakt że wystartowaliśmy jedynie w dwóch,
co przy dość silnym wietrze zmuszało nas do sporego wysiłku
(reszta łódek miała pełne trzy osobowe załogi więc było im trochę lżej),
a także ów telepiący sie jak gacie teściowej fok,
który nie pozwalał iść ostrej na wiatr,
ale to już usprawiedliwienia złej baletnicy co to jej rabek spódnicy,
a w naszym przypadku tylny lik foka przeszkadza...
Pozytywną stroną medalu (który mam był umknął...),
jest to że w porównaniu z zeszłym rokiem
płynąłem w tych regatach bardziej dynamicznie
co widać na zdjęciach za które,
kończąc tę przydługą relacje dziękuję Dziewczynie Od Grzybka...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz